- Drukuj
- 26 Jan 2023
- Demoscena
- 31224 czytań
- 0 komentarzy
Tekst został opublikowany w Zin80 #4
by mat/ESI
Odpowiedź na pytanie „dlaczego nie jestem gamerem” jest przynajmniej częściowo oczywista, zwłaszcza dla osób znających mnie osobiście. Nie jestem gamerem, bo nie mam predyspozycji do bycia tymże. Dwie lewe ręce, całkowity brak koordynacji ręka-oko, brak refleksu czy umiejętność skupienia uwagi zbliżona do kanarka powodują, że granie w cokolwiek bardziej skomplikowanego niż np. Angry Birds wychodzi mi co najwyżej średnio. Co nie oznacza, że nie próbuję. Grywałem w klasyczne strzelanki (w dawnych czasach Unreal czy Duke Nukem 3D), ale bez wielkich ambicji i zwykle z włączonym god-mode. Do najambitniejszych osiągnięć zaliczam skończenie trzech pierwszych Tomb Raiderów. To wszystko oczywiście w czasach gdy jeszcze uważałem granie na PC za coś sensownego. Potem mi to przeszło (granie – na jakiś czas, na PC – chyba na zawsze) i jeśli w coś jeszcze grywam to są to proste gry na komórce albo coś na konsoli, ale też nie hardcore'owo - mam Switcha i 3DSa i zakup którejś z mocniejszych maszyn uważam za bezsensowny. Biorąc pod uwagę ceny gier i fakt, że zwykle nudzę się grą po max dwóch godzinach, byłyby to całkowicie zmarnowane pieniądze.
Nie to wszystko jest jednak główną przyczyną dla której nie jestem gamerem. Główną przyczyną jest historia… Pierwsze kontakty z komputerami miałem na papierze – w połowie lat 80. zbierało się wszystkie możliwe wycinki z gazet drukujących jakieś informacje o komputerach. Czytało się wszystko co wpadło w ręce począwszy od Młodego Technika a skończywszy na PL/I dla maszyn Jednolitego Systemu czy Algol 60. I ze wszystkich tych źródeł wyciągałem jeden wniosek – komputery są fajne a programowanie ich szczególnie. Po jakimś czasie pojawiły się książki o BASICu dla pojawiających się na naszym „rynku” komputerów domowych i oczywiście zacząłem je czytać i „programować” na kartkach. Na horyzoncie nie było widać żadnych fizycznych komputerów, na których mógłbym grać a dostępne wtedy w „grajbudach” czy większych salonach gier maszyny udowodniły, że niespecjalnie się do tego nadaję nawet jeśli miałbym taką możliwość. Lubiłem popatrzeć jak inni grają, ale sam nie wyrzucałem na te zabawy jakichś wielkich pieniędzy.
W końcu we wrześniu '85 pojawiła się pierwsza możliwość „pomacania” prawdziwego komputera. Dowiedziałem się, że miejscowy dom kultury (WDK Toruń) uruchamia „kółko komputerowe”. Jak się w praktyce okazało na początku był to głównie kurs podstaw programowania w BASICu, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało a nawet bardzo odpowiadało. Na pierwszym spotkaniu organizacyjnym sala była pełna – przyszło pewnie ze 30 osób głównie w wieku późno-podstawówkowym i wczesno-licealnym. Na stoliku stał czarno-biały telewizor z podłączonym do niego ZX Spectrum i „jakiś gość” coś tam robił, coś tam piszczało a potem pojawiła się GRA (w tym konkretnym wypadku – Chuckie Egg). Efektem były oczywiście zazdrosne westchnienia, które szybko zostały uciszone przez prowadzącego, który zaczął od stwierdzenia: „Jeśli przyszliście tutaj bo liczycie, że będziecie mogli pograć w gry to możecie od razu wyjść – nie będziemy tu grali”. Jak dla mnie było OK – zapisałem się na „kółko”, wpłaciłem co trzeba było wpłacić (czasy może i były jeszcze „socjalistyczne”, ale bez przesady) i od następnego tygodnia przez kilka kolejnych miesięcy raz w tygodniu po dwie godziny mogłem sobie poklikać na Spectrum programiki w BASICu – pełna nirwana nie przerywana nawet faktem, że magnetofon pojawił się dopiero pod sam koniec i przez większość czasu programy przepisywaliśmy do zeszytów, żeby na ewentualnych kolejnych zajęciach mozolnie przepisywać je z powrotem do komputera.
BASIC okazał się być wciągający tylko do pewnego momentu a prowadzący też nie specjalnie potrafił nam sprzedać coś więcej niż podstawy. Szef tego „interesu” (dziękuję Panie Andrzeju) zasugerował, żebyśmy może spróbowali TUTORa - okazało się, że chodziło o The Complete Machine Code Tutor w wersji oryginalnej. Mimo tego, że z angielskim wtedy wyglądałem tak sobie „przeszedłem” większość kursu nie do końca rozumiejąc o co w tym wszystkim chodzi. Ale bakcyl assemblera został „zaszczepiony” i wykluł się jakiś czas później.
Kurs się niestety skończył po jakichś trzech czy czterech miesiącach, ale wtedy to ja już byłem „fachowiec” i szybko załapałem się na kolejne „kółko”, kolejny „kurs” itd. przez kolejny rok czy półtora. Przez cały ten czas właściwie nie miałem okazji do pogrania a jeśli nawet taka była, to ja wolałem programować. Tak – próbowałem swoich sił w Jet Set Willy, Manic Miner – z w miarę pozytywnymi efektami, czy Knight Lore – z efektami zerowymi. Było fajne, kolorowe i bardziej interesowało mnie co siedzi w środku niż efekt końcowy.
W końcu przyszedł jednak ten dzień na jesieni '87, kiedy udało mi się przekonać rodziców do zakupu komputera (ponownie – dziękuję Panie Andrzeju). Komputerem był oczywiście ZX Spectrum 48K – kupiony z drugiej ręki od kolegi z klasy, który właśnie przesiadł się na Amstrada CPC6128. W końcu miałem swój komputer i w końcu mogłem pograć. Oczywiście zacząłem ściągać gry z różnych źródeł, próbować swoich sił w różnych produkcjach z tamtych czasów i szybko się okazało, to co we wstępie – wielkiego gracza ze mnie nie będzie. I zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo krótko po tym jak w końcu miałem własny sprzęt zacząłem dłubać w assemblerze i, co ważniejsze, tym razem ze zrozumieniem. Po jakimś czasie dokupiłem do komputera przystawkę-cud – chip dźwiękowy AY w czarnym pudełku. I w tym momencie pojawiły się pierwsze dema – wtedy jeszcze głównie zestawy muzyczek ripowane z gier przez Hackera Chrisa, ale potem stopniowo bardziej zaawansowane produkcje. No i oczywiście bardzo szybko postanowiłem spróbować swoich sił. Pierwsze „demo” napisałem w wakacje '89 – muzyczka z Netherworld, scroller ze znakami 16x16 pikseli i trzy okrągłe głowy na sprężynowych nogach podskakujące w rytm muzyki. Z dzisiejszej perspektywy cieszę się, że się nie zachowało.
Kolejne komputery (Unipolbrit, krótko ZX Spectrum 128K i w końcu SAM Coupé) niewiele zmieniały – owszem coś tam grałem, ale coraz bardziej interesowało mnie to co „pod maską” niż samo granie. Po kolejnych kilku latach odpuściłem sobie 8 bitów i kupiłem pierwszego peceta – oczywiście nie wypadało wtedy mieć w domu peceta i nie mieć na nim żadnych gier. Miałem, grałem i poza wymienionymi na początku tytułami właściwie nie czułem „pociągu” – znowu bardziej interesowało mnie dłubanie w środku, pisanie programów itp. Szybko przekonałem się, że pecety są właściwie nudne i przestałem je traktować tak jak kiedyś Spectrum a zacząłem jak kolejne narzędzie do wykonywania konkretnych czynności. Granie było jedną z nich, ale na pewno nie bardzo istotną – do tego w używam konsol, choć też na nich nie gram tyle, żeby to zasługiwało na miano czegokolwiek poza grywaniem casualowym.
Być może sam siebie oszukuję i nie jestem gamerem po prostu dlatego, że żaden ze mnie na gamera materiał. Mam jednak nadzieję, że to jednak wynik podejścia do komputerów, którego nabyłem „za młodu”.
Zaloguj się , żeby móc zagłosować.